NewYorkPolonia >> Artykuł
Monika Fabijańska - czyli jak promować polską kulturę

Data wstawienia: 21 stycznia, 2007

Znani jesteśmy z kompleksów wobec innych nacji. Skrajną na to reakcją jest chore z definicji zamykanie się w ksenofobicznym grajdole, pośród wartości dawno już unieważnionych przez czas. Z tym większą satysfakcją prezentujemy materiał Ewy Uszpolewicz z ostatniego numeru „Magazynu Plus”, gdzie Monika Fabijańska, szefowa nowojorskiego Instytutu Kultury prezentuje zupełnie nową, wręcz olimpijską wizję promocji polskości w świecie, bez kompleksów i zaściankowych zahamowań.

Dość niski, lekko chropawy głos snuje opowieść o przeczytanej, bogato ilustrowanej, książce o twórczości Michała Anioła. Miała wówczas dwanaście lat – nie książka tylko czytelniczka – i koniecznie chciała dowiedzieć się, jak to po kolei było z tymi jego rzeźbami. Nie zdradziła dziecięcego marzenia – wybrała historię sztuki, specjalizację zrobiła z teorii filmu i urbanistyki.

Kiedy w 1989 roku dostała paszport, natychmiast pognała w Europę, żeby żywym okiem „dotknąć” tego, co ją tak zajmowało. W tym samym czasie podpisana została – między Stanami Zjednoczonymi a Polską – umowa w sprawie założenia i wzajemnego otwarcia Ośrodków Informacji i Kultury. USA otworzyły taki ośrodek w Warszawie, by zresztą niebawem go zamknąć, zaś Polska – czekając ciągle na poprawę stanu gospodarki - potrzebowała na to dziesięć lat.

Tymczasem, świeżo naznaczonej dyplomem historyka sztuki, nie zbywało pomysłów na życie.

- Chciałam robić doktorat w Londynie, później stworzyć program telewizyjny, oczywiście traktujący o kulturze, i jeszcze kilka innych pomysłów chodziło mi po głowie. Część z nich okazała się, z różnych względów, zupełnie chybiona. Pracując dla firmy zajmującej się sprowadzaniem sprzętu filmowego do Polski, redagowałam czasopismo popularno-naukowe poświęcone technice filmowej, co okazało się być bardzo ciekawym zajęciem i co, przy okazji, oswoiło mnie z mediami.

Kiedy w Polsce ustabilizowała się demokracja Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaczęło przekształcać politykę promocyjną, dostosowując ją do rodzących się potrzeb. Jedną z nich była promocja kultury polskiej na świecie. W tę potrzebę wpisała się Monika Fabijańska. Kiedy w 1999 r. przygotowywano otwarcie czterech nowych placówek promujących polską kulturę, na Fabijańskiej spoczęła odpowiedzialność przygotowywania prawnej i organizacyjnej struktury tychże.

- Po pierwszym tygodniu pracy wiedziałam, że znalazłam swoje miejsce.

W 2000 roku MSZ otworzyło cztery Instytuty Kultury Polskiej: w Nowym Jorku, Tel Awiwie, Petersburgu i Sofii.

W tym samym roku Monika Fabijańska znalazła się w stolicy światowej kultury, gdzie – razem z Pawłem Potoroczynem, pierwszym dyrektorem Instytutu – zaczynali mozolną pracę od podstaw. W jakiś czas później dojechał do nich Krzysztof Janicki, szef administracyjny i ksiegowy, zresztą pełniący tę funkcję do dziś.

Kadencja polskiego dyplomaty trwa cztery lata, choć bywają sytuacje, w których można ją przedłużyć o rok. Dyrektorzy Instytutów wyłaniani są w drodze konkursu. Po zakończeniu kadencji Potoroczyna, stanęła do konkursu Fabijańska. Od października 2005 roku, już jako szef, kontynuuje łamanie stereotypów antypolskich i budowanie jak najlepszego wizerunku kraju wśród amerykańskich intelektualnych i kulturowych elit.

- Kultura jest genialnym – nie lubię tego słowa, ale ono najlepiej oddaje sens - narzędziem komunikacji międzyludzkiej. Zawsze było tak, że ludzie kultury starali i starają się być pośrednikami w trudnych sytuacjach. Państwa z tego nieinwazyjnego narzędzia korzystają, kiedy inna, oficjalna komunikacja zawodzi. Znacznie łatwiej jest przecież zrozumieć innych, obcych, kiedy pozna się ich kulturę. W sytuacji konfliktu bywa to jedyna droga komunikacji, w czasach pokoju – ważny element dialogu międzykulturowego.

Z drugiej strony, w dzisiejszym świecie – mówimy o krajach rozwiniętych – produkty są do siebie bardzo podobne, różnica tkwi w opakowaniu, filozofii, idei, którą można wokół tego produktu zbudować. Robią to firmy sprzedające wytwarzane produkty, ale robią to też - chcąc wpłynąć na własny wizerunek - państwa. I w tym kontekście można Polskę postrzegać jako kraj, który ma tylko smakowitą, najlepszą na świecie kiełbasę i pierogi, albo jako kraj, który ma także najlepszy na świecie teatr. Rzecz w tym, która opinia przeważy. To oczywiście dotyczy wszystkich nacji, wszystkich krajów.

Ciekawe, ile musi upłynąć lat mrówczej pracy, żeby Polacy nie tylko wśród elit, ale także na nizinach, przestali być postrzegani jako słomiano-kiełbasiany naród...

- Karmimy się nie tylko chlebem, ale również duchem. O polskiej kulturze, mówiącej różnymi głosami, można z całą pewnością i odpowiedzialnością powiedzieć, że jest z najwyższej półki. W moim zawodzie, ale także w życiu emigrantu ważny jest brak kompleksów, ważne jest, żeby robić swoje. Świadomość wielkiej klasy kultury, która nas ukształtowała, a także faktu, że w tym aspekcie Polska nie ustępuje nowoczesności innych państw, jest bardzo ważnym elementem naszej tożsamości. Świat jest tak bogaty, że jest w nim miejsce dla każdego, więc i dla każdej kultury.

Nowojorczykom podoba się to, co jest profesjonalne, na poziomie, po prostu dobre. Europejczykom podobnie, choć gust Amerykanów bywa inny od naszego.

- Zdarzało się, że nie byłam pewna, czy Amerykanie dobrze przyjmą którąś z naszych propozycji, a przyjmowali ją rewelacyjnie. Innym znów razem, kiedy byłam niemal pewna owacji na stojąco, były po prostu brawa. Łatwiej przyjmowane jest coś, co już zostało poznane i oswojone. Tradycja Kantora i Grotowskiego znana jest tutaj od dawna, stąd wielkim powodzeniem cieszyły się spektakle m.in. teatru Gardzienice, Wierszalin, Pieśń Kozła. Kontynuujemy ten kierunek, ale zależy nam, żeby nie ograniczać się tylko do tradycji awangardy lat siedemdziesiątych, jest Jarzyna i Warlikowski, jest teatr dokumentalny, wiele nowych zjawisk w kulturze. Chcemy iść naprzód, oczywiście z zachowaniem pamięci o przeszłości, ale bez upartego w niej tkwienia.

Od momentu powstania Instytutu prowadzony jest program wizyt studyjnych w Polsce, co bardzo się sprawdza.

- Zabieramy do Polski specjalistów różnych dziedzin, którzy następnie sami wybierają, co chcą z naszej propozycji pokazać w Ameryce. Cały czas jesteśmy na bieżąco w sprawach wszystkiego, co z kulturą i w naszym kraju i poza nim związane, co jest na najlepszym światowym poziomie. Te wizyty sprawiają, że Amerykanie czują się współodpowiedzialni za realizowany przez nas pomysł, projekt. Dzisiaj mamy kolejkę osób, które chcą pojechać do Polski. Sześć lat temu było zupełnie inaczej...

Maksymalną liczbę naszych realizacji organizujemy w instytucjach, które liczą się w Ameryce, gdzie bywa określona publiczność - poszerzamy w ten sposób liczbę osób, które dowiadują się o polskiej kulturze.

To te osoby po jakimś czasie zbudują dobry obraz polskiego teatru, sztuki, filmu, architektury i tego wszystkiego, co przywozimy z kraju.

Bardzo dużą wagę przykładamy do uczelni. Dzisiejsi studenci jutro bedą stanowić elity tego kraju, w związku z tym także do nich kierujemy naszą ofertę.

Instytut działa w mieście, gdzie jest dziesięć tysięcy galerii! Gdzie każdego wieczoru odbywa się kilka tysięcy imprez, więc ogromna część energii musi być – siłą rzeczy – skierowana na to, żeby potencjalny widz stał się widzem i uczestnikiem polskiej imprezy. To trudne.

- Stąd też, między innymi, nasza współpraca z najbardziej na tym rynku liczącymi się, a więc wpływowymi ludźmi. Do nas należy zapłodnienie myślą, pomysłem, formą, a rodzimy już wspólnie z Amerykanami. To wszystkich nas uczula na odpowiedzialność za powodzenie przedsięwzięcia. Ogromną rolę pełni profesjonalny i kosztowny marketing każdego przedsięwzięcia.

Jest jeszcze sprawa finansów. Część środków na realizowane projekty jest rządowa, ale reszta pochodzi zawsze od instytucji amerykańskich, które widzą zasadność włączenia się w - proponowane przez Polaków - wydarzenia z wysokiej kulturowej półki.

- Bywały projekty, których koszt zamykał się w czterech tysiącach dolarów, ale były też takie za pół miliona. Nam, jako instytucji, nie wolno zarobić ani dolara, możemy przyjmować dotacje, ale zarabiać nie. I teraz – czy w przedsięwzięcie, które może okazać się klapą, poważna instytucja czy osoba wyłoży tak duże pieniądze? Nie. Wniosek wobec tego nasuwa się jeden – jesteśmy dobrzy! Mamy świetną kulturę i potrafimy pokazać ją w profesjonalny sposób – tak, że chcą się nią zachwycić ludzie, którzy z niejednego kulturowego pieca chleb jedli – że poslużę się ludowym porzekadłem.

Zadziwiające jest dla mnie, że w polskiej placówce długo pracowały tylko trzy osoby! Dzisiaj jest ich pięć. Każdy ma swój obszar do zagospodarowania i wzięcia zań odpowiedzialności, ale też i każdy jest współtwórcą całości. Działają niczym tryby w maszynie. Zastepcą Moniki Fabijańskiej jest Agata Grenda, specjalistka od teatrów, szefem marketingu Tomasz Smolarski, będący też asystentem przy projektach muzycznych i filmowych, wspomniany wcześniej Krzysztof Janicki, szef administracyjny i księgowy oraz pełniąca rolę sekretarki, której bardzo brakowało, Katarzyna Kaim.

- Dwie trzecie tego zespołu nie staje w świetle jupiterów i nie zbiera braw, ale prawda jest taka, że bez ich nieustającej pracy żaden projekt nie miałby szans powodzenia. Żeby pokazać proporcje - Niemcy mają w Stanach takich jak nasza instytucji siedemnaście! W samym nowojorskim oddziale pracuje pięćdziesiąt siedem osób! Ale opinia jest taka, że widać i slychać głównie nas. To cieszy. Nie mam potrzeby pracy w aż tak wielkim zespole, optymalna wydaje mi się być dziesięcioosobowa grupa, i miałam nadzieję, że do lata uporządkuję wszelkie sprawy administracyjne, że zwiększę na razie do siedmiu osób zespół, ale w samym środku sezonu (nasz program na jesień składał się z czterdziestu dwóch projektów) pojawiły się inne sprawy, którymi trzeba było się natychmiast zająć – będzie nas siedmioro od stycznia.

Wszystko co przygotowuje Instytut Kultury Polskiej w Nowym Jorku, jest prezentowane w języku angielskim, co przecież nie znaczy, że odbiorcą nie ma być tutejsza Polonia.

- Nasze kontakty z Polonią są takie same jak z Amerykanami, bo i mieszkający w Stanach Polak jest takim samym Amerykaninem jak każdy inny. Jest mnóstwo Amerykanów, którzy nie mówią słowa po polsku, ale mieli np. polskich pradziadów. Bywaja też tacy, którzy potrafili nauczyć się języka polskiego, żeby móc czytać w oryginale Gombrowicza. Jakie to imponujące. Ci Amerykanie są swego rodzaju ambasadorami Polski, gdziekolwiek na świecie się znajdą. Zresztą każdy człowiek, który w swoim środowisku szerzy polską kulturę, takim ambasadorem się staje.

Ewa Uszpolewicz

Source: PAP

Martin Transports International
CalPolonia
AzPolonia